wtorek, 14 kwietnia 2009

POCAŁUNKI ZIELONEJ WRÓŻKI

Arsen Lupin to nie tylko słynny uwodziciel, do którego wzdychały i nadal wzdychają tłumy Pań. To również ofiara zgubnego nałogu, trunku absyntem zwanym.


Dla paryskiej socjety Arsen Lupin stanowił nie lada zagadkę. Dobrze urodzony, wykształcony, przstojny, szarmancki i w dodatku nieprzyzwoicie bogaty. Każde wydarzenie towarzyskie w Paryżu musialo być uświetnione obecnością tego zagadkowego dżentelmena. Kiedy Arsen wyjeżdżał z Paryża, życie towarzyskie zamierało. Bo po co urządzać przyjęcie czy wieczorek, jesli monsieur Lupin nie będzie obecny? A gdy Arsen powracał, w kołach towarzyskich rozpoczynał sie ruch. Damy z wypiekami na policzkach biegły do krawców i zamawiały najdroższe inajbardziej wyszukane toalety.

Mawia się, że kobiety są najlepszymi myśliwymi, gdyż potrafią osaczyć bezbronną ofiarę i bezpardonowa ja ustrzelić (czyli zaciągnąć do ołtarza). Wyższe sfery Paryża od lat robiły zakłady, której to damie uda się upolować monsieur Lupina, a dotychczas nie udało sie to żadnej. Albowiem monsieur Lupin z chęcią adorował eleganckie damy, sarmancko pochylał sie ustami nad ich odzianymi w koronkowe rekawiczki dłońmi i czasem szepnął do ucha cos, co wywoływało nagły rumieniec na obliczu rzeczonej damy.


Nikt nie wiedział, że monsierur Lupin nie podziwiał bynajmniej smukłych kobiecych dłoni, ale bransolety na ich nadgarstkach. Nie interesowały go damskie biusty, tylko spoczywające na nich brylantowe kolie. Szepty do damskiego uszka miały zaś na celu ocenić wartość tkwiących w uszach kolczyków, a nie flirt.

Kiedy kończyło sie przyjęcie, Arsen Lupin wsiadał do czarnego powozu bez herbu i jechał za upatrzoną ofiarą. Wypatrywał, które okno prowadzi do sypialniobwieszonej klejnotami damy, nakładał maskę i czekał, aż pogasna wszystkie światła. Następnie wspinał się po murze wprost do okna i jak tygrys dopadał swego łupu – szkatułki z biżuterią. Jeśli nikt się nie obudził, Łupin wymykał sie niepostrzeżenie tą samą drogą. Jeśli zaś zlekniona szmerem dama prebudziła się ze snu, nasz dżentelmeński włamywacz brał ja w objęcia i całował dopóty, dopóki nie padała zemdlona.


Nieco zarozumiały Arsen Lupin sądził, że damy mdleja od siły jego męskiego uroku oraz jego techniki całowania. “Skoro je okradam, niech mają z tego chociaż trochę przyjemności”, myślał bynajmniej nie po dżentelmeńsku. Nie wiedział biedaczek, że do mistrza całowania brakowało mu jeszcze trochę i ho ho, a owe masowe omdlenia spowodowane były silnymi oparami absyntu, który nałogowo pijał. Biedne, delikatne kobietki padały po prostu pijane, a nastepnego dnia czekała je rozpacz na widok braku szkatułki z klejnotami, potężny ból głowy i wściekłośc męża, któremu nie dało się wytłumaczyć logicznie, jakim cudem obcy mężczyzna znalazł się w ich sypialni, wycałował panią domu, ukradł klejnoty, a szacowna pani domu zamiast wzywac pomocy, zatacza się po pokoju niezbyt trzeźwa...

Arsen Lupin wkrótce tak zagustował w absyncie, że zaczął nosić przy sobie piersiówkę wypełniona tym szlachetnym, ziołowym trunkiem. A ponieważ zapach i smak absyntu kojarzył mu sie silnie z emocjami, jakich doznawał wspinając się ukradkiem do cudzych sypialni, zaczął wkrótce kraść coraz więcej.


Musiał więc zmienić mieszkanie na wieksze, potem na jeszcze większe. Wkrótce wszystkie pokoje załadowane miał od góry do dołu skradzioną biżuterią. Zmuszony był więc przeprowadzic się na podparyską wieś, gdzie kupił ogromną posiadłość, koło której znajdowała się... wytwórnia absyntu. Odtąd zaczęły się najlepsze lata Arsena Lupina. Znudzony paryskim gwarem stwierdził, że do Paryża nie wraca, a żeby nie wyjść z wprawy zaczął kraść sąsiadom gołębie i podbierac jajka z kurnika.

Ponieważ był bardzo miłym i bardzo hojnym dżentelmenem, wiejska społeczność przymykała oczy na brak jednego gołąbka czy dwóch jajek. Sam proboszcz zachęcał parafian, aby nie ryglowali tak szczelnie drzwi, bo to niegościnne. Nasz dżentelmen-włamywacz żył więc sielsko i szczęśliwie, dożywając bardzo statecznego wieku.

Ponieważ jednak, jak głosi plotka, dochował się trzech synów, z których każdy nie dość, że sam spłodził kilku synów, to jeszcze podążył w zawodowe ślady ojca, współczesne damy powinny sie mieć na baczności. Nigdy nie wiadomo, kiedy stanie przed nami piękny pan woniejący absyntem, który skradnie nam nie tylko serce, ale (przede wszystkim) portfel, komórkę i kartę kredytową. Zalecam więc daleko posunięta ostrożność i, drogie panie – nie wierzmy we wróżki. A tym bardziej w zielone wróżki...

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

ADSO ŚWIĘTY-NIEŚWIĘTY


Adso to chłopiec, na widok którego twarzy niejedna pani w średnim wieku zakrzyknęłaby z zachwytem: „Jakiż on uroczy! Gdybym miała takiego syna…!”

Córki tych pań z oczywistych względów nie pragnęłyby, aby ten uroczy młodzianek był ich bratem...

Spójrzmy teraz w twarz brutalnej prawdzie: reżyserzy filmowi przedstawiają nam historię tak, jak chcielibyśmy ją widzieć. Innymi słowy filmowy mniszek z czternastego wieku ma czyściutkie włosy, zadbane paznokcie i pełne uzębienie, które z pewnością nie widziało kowalskich obcęgów. A prawdziwy mnich z tamtych czasów kąpałby się… no właśnie, jak często…?

No już dobrze… przyjmijmy, że kąpałby się codziennie. Czym więc by pachniał? Perfumowanym francuskim mydłem? Nieee… Arabskimi olejkami? Nieee… jeszcze gorzej….
Załóżmy więc, że pachniałby wonią świeżo umytego młodzieńczego ciała i zapachami dnia codziennego. A jakie obowiązki należały do młodego Adso? Co robił, gdzie przebywał, czym się zajmował?

Na pewno spędzał godziny w kościele, modląc się w zadumie, drżąc w chłodzie zimnych, kamiennych murów kościoła. Czasem pewnie gryzący opar kadzidła szczypał go w oczy i sprawiał, że Adso z ulga wyrywał się na świeże powietrze, w kierunku drewnianych zabudowań gospodarczych. Kręcił się bezwiednie między budynkami, dopóki któryś z pracujących mnichów nie wezwał go do siebie i nie przydzielił jakiegoś zajęcia wraz z reprymenda za lenistwo. Skarcony Adso kładł uszy po sobie i pilnie wykonywał polecenie. Pracował w pocie czoła w stodole i magazynach, które cuchnęły żywicą i przyprawiały go o ból głowy. Urywał sobie ręce dźwigając ciężkie kosze z jesiennymi jabłkami, które po kilkumiesięcznym zimowaniu w wilgotnej, zatęchłej piwnicy miały metaliczny zapach i posmak.

Adso raz pozwolił sobie chwycić ukradkiem jedno z jabłek i pochłonąć je łapczywie kryjąc się za cmentarzem. Miał później lekkie wyrzuty sumienia, bo w końcu to była kradzież. A nasz Adso bardzo starał się być uczciwym i pobożnym chłopcem. Wiedział, że nigdy nie będzie świętym, ale… każdy może sobie marzyć. Dlatego wieczorem wracał do swojego dormitorium w odzieży przesyconej zapachem drewna, żywicy i kadzidła, zapachami które zdawały się niemal wgryzać w jego skórę, a których miał powoli serdecznie dosyć.

Ten zapach miał zapamiętać do końca życia, gdyż to właśnie nasz drogi, niezdarny Adso puścił niechcący z dymem całą bibliotekę w opactwie (nie, to nie czcigodny Jorge był podpalaczem – to tylko niezbyt czcigodny reżyser zwalił winę na biednego staruszka). Dość, że od tamtej pory Adso nabrał takiego wstrętu do zapachów, a w szczególności kadzidła i spalenizny, że nigdy więcej nie użył kadzidła, choć spełniał kapłańskie posługi. Stał się przez to szalenie modny, a na jego msze tłumy parafian waliły drzwiami i oknami, gdyż wreszcie można było wysłuchać mszy bez duszenia się kadzidłem.

Gdyby drogi Adso wiedział, że we współczesnych czasach stanie się żywym obrazem dla Holy Smoke Demeter, pewnie by się wściekł. Ponieważ jednak nie wie, możemy puścić wodze wyobraźni. Bo w gruncie rzeczy, skąd wiemy, że Adso z Melku w ogóle istniał? A jeśli nie, wtedy bez wyrzutów sumienia mogę przyporządkować jak najbardziej realny zapach do nierealnego chłopca, usnutego z wyobraźni pisarza i reżysera…

niedziela, 12 kwietnia 2009

NIE TAKA ZNOWU GRZECZNA MARY REILLY

Mary Reilly to porządna, przyzwoita dziewczyna. Wychowana w bogobojnym i surowym domu, o niezłomnych zasadach moralnych, nie jest kobietą z gatunku tych, o jakich mężczyźni śnią po nocach. Ubrana w skromny strój służącej i zapięta pod sama szyję pracuje jako służąca w dobrym domu, u doktora Jekylla.

Codziennie widać Mary, jak przemyka korytarzami domu niosąc pranie albo tacę z posiłkiem. Od czasu do czasu wychodzi na targ, ale zrobiwszy zakupy wraca spiesznie do domu. Nie interesują ja występy ulicznych żonglerów ani obwoźni handlarze proponujący przechodzącym damom tanie i kolorowe szmatki. Barwne i hałaśliwe życie Londynu nie jest dla niej.

Kiedy wraca do domu i zamyka za sobą ciężkie, kute drzwi, uspokaja się. Tutaj czuje się pewnie. Zna tu każdy kąt, każdy sekret tego domu. Pospiesznie wraca do pracy. W nagrzanej od oparów kuchni żar aż bucha, kucharka, pani Bennett, pogania dziewczyny kuchenne (pan domu wraca), wszyscy biegają, krzyczą. W powietrzu aż wisi oczekiwanie. Osłabła od tych wszystkich kuchennych wyziewów Mary przeciera spocone czoło i wybiega bocznymi drzwiami do ogrodu. Tutaj opiera czoło o ozdobioną drobnymi, pąsowymi różyczkami altanki. Padający od ogromnego, ponurego gmachu domy cień daje jej nieco wytchnienia. Mary jeszcze raz ociera czoło, przez chwilę upaja się zapachem bujnego kwiecia, po czym niechętnie wraca do kuchni.

Tam zamieszanie nadal trwa. Na stole pojawiają się drogocenne laski wanilii i gwiazdki anyżu, które są tak cenne, że niemal na wagę złota. Toteż kucharka strzeże ich jak oka w głowie, przechowując wszystkie owe cuda (razem z cukrem i innymi zamorskimi przyprawami) w zamkniętej na cztery spusty komodzie. Dziewczyny kuchenne aż piszczą i wyciągają ręce, aby choćby dotknąć tych nieznanych im specjałów. Oprócz Mary. Ona pracuje pilnie, ze spuszczonymi oczami i zasznurowanymi ustami. Pani Bennett nie może się nachwalić Mary. Twierdzi, że tak porządnej i robotnej panny służącej nie widziała od czasów kiedy ona sama służyła w domu jaśnie państwa.

Mary wie, jak dobra opinię ma u pani Bennett, ale niewiele ją to obchodzi. Jej drwiący uśmiech nigdy nie wypływa na wargi. Dobroduszna pani Bennett nie zdaje sobie bowiem sprawy z tego, że gdy nad Londynem zapada noc, odźwierny zamyka drzwi frontowe na sztaby, a domownicy zmawiają pacierz i kładą się spać, Mary tak naprawdę dopiero zaczyna żyć. Ponieważ sypia na poddaszu razem z drugą służebną, czeka, aż tamta strudzona całodzienną harówka pójdzie spać.

Kiedy usłyszy jej chrapanie, zrywa się z łóżka i na palcach biegnie do skrzyni, w której znajduje się cały jej ziemski dobytek. Delikatnie skrapia piersi i nadgarstki pachnąca wodą, którą przezornie ukryła na samym dnie kufra. Następnie szybko się rozbiera. Porusza się szybko i bezszelestnie, albowiem jej zmysły i ruchy są już wyostrzone jak u dzikiego zwierzęcia. Na koniec nakłada czarny płaszcz z kapturem, który pozwala jej skryć się w mrokach nocy, bowiem płaszcz na zewnątrz jest tak czarny, jak najciemniejszy zakątek Londynu w najczarniejszą noc roku. Od środka natomiast płaszcz ma kolor szkarłatny, niczym krew. Mary kocha czerwony kolor, dla niej to kolor namiętności, pasji i dzikiej przygody.

Wybiega przed dom. Jak każdej nocy, czeka na nią powóz bez jeźdźca. Kary koń rozdyma chrapy i parska niespokojnie, wyczuwając zbliżającą się Mary. Ze środka powozu wysuwa się męska dłoń, która wciąga Mary do środka. Silny, namiętny pocałunek i powóz odjeżdża, uniesiony przez rozszalałego konia. „Konie piekielne”, myślą ludzie, którzy byli na tyle nierozsądni, aby na dźwięk kopyt wyjrzeć przez okno albo uchylić drzwi. Gdyby byli rozsądni, zostaliby w domu i przeżegnali się trwożliwie. Albowiem tajemniczy powóz wraz z lubieżną i dziką Mary krąży po Londynie przez całą noc, aż do chwili, kiedy pierwsze promienie słońca połaskoczą horyzont. Wtedy koń natychmiast zawraca i gna bez wytchnienia, tnąc umykającą noc swoimi kopytami, uwożąc osłabłą od rozpusty Mary do domu.

Z włosami w nieładzie Mary wymyka się z powozu i tajemnym wyjściem umyka na swoje poddasze. Ledwie zdąży ukryć czerwono-czarny płaszcz w skrzyni, kiedy budzi się druga służąca. Słońce już wstaje, nastał nowy dzień, robota wzywa! Blada i nieco potargana Mary wita ją lekkim uśmiechem, po czym wdziewa skromny służebny strój, bacząc, by nie dostrzeżono na jej ciele śladów miłosnych ukąszeń. Tak nie wypada. Przygładza jeszcze włosy, po czym cicha i niepozorna jak duch wymyka się z poddasza.

Jak w tym umęczonym, bezkrwistym ciele tli się tyle życia, które pozwala jej funkcjonować od nocy do nocy, bez chwili wytchnienia czy odpoczynku? A jednak Mary od pięciu lat każdą noc spędza na lubieżnej orgii, a rano jak zwykle wstaje do pracy i haruje przez cały Boży dzień. W jej ciele i umyśle istnieją dwie Mary, które są od siebie tak odmienne jak noc i dzień lub księżyc i słońce.

Dzienna Mary ledwo zdaje sobie sprawę z istnienia swej nocnej siostry, zaś Mary nocy i księżyca nie wie nawet, że istnieje również za dnia. Mary-wilczyca nie dba więc o swoją dzienna siostrę, wysysając z niej energię światła słonecznego, ale jednocześnie dając jej siłę do istnienia w ciągu dnia. I tak żyją z dnia na dzień, wspólnie, a jednocześnie osobno, nie krzyżując swoich ścieżek.


Droga Mary, nie smuć się. Oby do wieczora… lato powoli umiera, jesień coraz bliżej. Z każdym dniem wieczór nadchodzi coraz szybciej…

SAMOTNOŚĆ CESARZA TYBERIUSZA


Stary cesarz siedzi w ogrodzie. Jest już zmęczony. Wprawdzie jest na Capri, w swoim tajemnym zakątku, do którego zapraszał tylko wybrane grono znajomych i z którym łączy się tyle miłych wspomnień. Jednak tym razem jest inaczej. Tyberiusz nie jest już młody, jego ciało powoli odmawia posłuszeństwa. Szybko się męczy, jest niecierpliwy, nie bawią go młode niewolnice i córki rzymskich nobilów. Choć jak zwykle ubiera się elegancko, szykowny strój nie jest w stanie ukryć twarzy zniszczonej rozpustą, drżących dłoni, ciemnych żył na przegubach.


Jaki jest zmęczony… Ma już dość bycia cesarzem, codziennych obowiązków, pogardliwych spojrzeń senatorów i rzymskich obywateli, kiedy przejeżdża ulicami Rzymu. Nikt nie śmie mu się sprzeciwiać, to prawda. Ale Tyberiusz jest na tyle bystry, że wie, iż lud go nienawidzi, pogardza nim, a jednocześnie się go boi. I po co mu to było? Ambicja jego matki pchnęła go na tron, którego tak naprawdę nigdy nie pragnął. Zamiast cieszyć się poważaniem jako głowa rodziny, siedzi teraz sam, na Capri, które nie daje mu spodziewanego ukojenia. Wszędzie wokół czają się szpiedzy i skrytobójcy, bez wątpienia nasłani na niego przez członków własnej rodziny.

A przecież nie zawsze tak było… nie zawsze był osłabłym, zniszczonym przez życie starcem, który z trudem kuśtyka po własnym ogrodzie. Kiedyś był inny. Tyberiusz przymyka oczy, chroniąc je przed ostrym słońcem, a jego prawa ręka zsuwa się do sakwy, którą od dłuższego czasu nosi ze sobą. Palce gładzą pieszczotliwie tak dobrze znany mu przedmiot, niegdyś piękny i połyskliwy, teraz wyraźnie nadgryziony zębem czasu. Napływają wspomnienia. Oczy cesarza wypełniają się łzami.

Czasy młodości… jak to było dawno! Dzieciństwo spędzone w domu swego ojca, ukochany brat, z którym dzielił wszystkie sekrety i tajemnice. Potem gwałtowny skok z dzieciństwa wprost w dorosłość. Rozkaz cesarza i młody Tyberiusz z bijącym sercem wskakuje na konia i na czele wojsk pędzi dniem i nocą do Germanii, gdzie przez wiele tygodni przedzierać się będzie przez lasy, bagna i moczary, niepewny, czy ujrzy kolejny wschód słońca. Dni i noce zlewały mu się w jedno. Za dnia oblewał się potem w ciężkiej zbroi, nocą drżał z zimna, gdyż często posuwali się w absolutnych ciemnościach i nie mogli palić nawet ognisk, aby nie zwabić wroga. Żołnierze klęli, buntowali się. Tyberiusz często zaciskał wargi i ostatkiem sił powstrzymywał się, aby nie oćwiczył niepokornych.

Nie bał się, o nie, jednak często czuł się samotny, tak samotny, jak samotny może być człowiek w otoczeniu kilku tysięcy ludzi. Miał jednak przyjaciela, który zawsze był przy nim, nawet w najzimniejsze i najbardziej puste noce. To był jego koń. Kasztanowaty, o długich, smukłych nogach i błyszczącej sierści. Zdawał się wyczuwać nastroje swego pana, gdyż podchodził do Tyberiusza i kładł mu pysk na ramieniu, sapiąc prosto w ucho. Tyberiusz gładził konia po bokach, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej matowe i zapadle, a wierne zwierzę cichym rżeniem oznajmiało, jak bardzo rade jest z tej pieszczoty. Tyberiusz wdychał zapach końskiej sierści oraz skórzanego siodła i to pomagało mu się uspokoić.

Jeśli kiedykolwiek Tyberiusz czegoś się obawiał, to utraty swojego konia. Ale zwierzę posiadało równie silną wolę przeżycia jak jego pan i po wielu miesiącach oboje wrócili do Rzymu na czele triumfalnego pochodu. Wychudzony, brudny koń i jego wymizerowany, ogorzały na twarzy pan jechali Via Appia, a w ślepiach zwierzęcia i oczach Tyberiusza malowało się to same uczucie: radość i triumf, że wracają do domu. Kopyta konia stukały radośnie po kamieniach Via Appia, oznajmiając całemu Rzymowi: oto wróciliśmy!

- Tak, przyjacielu – szepnął w pewnym momencie Tyberiusz, gładząc wierne zwierzę po karku. – Jesteśmy w domu. Ale bogowie wiedzą, kiedy znowu wyruszymy w kolejną podróż…

Koń wrócił do stajni, a Tyberiusz do pałacu. Ale wkrótce poczuł, że dusi się w pałacowej atmosferze, pod ostrzałem nadzorujących go spojrzeń matki, która wychwalała pod niebiosa jego odwagę. Wygodne łoże, smaczne posiłki, czarnoskóre niewolnice, kąpiele w olejkach o zapachu irysa i jaśminu, snujący się po pokojach matki zapach kadzidła, które zdawało się wgryzać w jego skórę. Kiedy Tyberiusz miał dosyć tych wszystkich troskliwości i udawanej miłości, wymykał się do stajni. Tam przytulony do konia zdawał się odzyskiwać równowagę i dzięki temu był w stanie jakoś funkcjonować.

Dłoń starego cesarza zacisnęła się na krawędzi wysłużonego, popękanego siodła. Koń, który nosił to siodło nie żył już od lat. Doczekał słusznego wieku i zmarł cicho i spokojnie we śnie, w swojej stajni. Pijany z żalu Tyberiusz wziął wtedy jego siodło i nigdy więcej go nie użył. Mimo, że miał później wiele innych koni, to na żadnego z nich nie założył owego siodła. Byłoby to świętokradztwem, pogwałceniem wspomnień z dni, które mogły się wydawać nieszczęśliwe i samotne, a jednak były najlepszymi dniami w jego życiu.

I teraz, kiedy stary Tyberiusz zbliżał się do kresu swego życia, wracał myślami do tamtych dni, do ostrego, męskiego aromatu skórzanego siodła przesyconego zapachem drogocennego irysa i kadzidła. Przykładał dłoń do popękanej skóry i już pamiętał jak to jest, kiedy ktoś cię naprawdę kocha.

Nawet, jeśli ta miłość widoczna jest tylko w wiernych i rozumnych oczach zwierzęcia.

sobota, 11 kwietnia 2009

MIGDAŁOWA EMMANUELLE

Oto Emmanuelle.

Bystra, podobno ładna, nieco nieśmiała, co wcale jej nie przeszkadza, bo lubi samotność. Od dwóch lat mieszka w jednopokojowym mieszkanku na poddaszu, dzieląc je z kotem, i wcale nie tęskni do zmiany.

Emmanuelle jest urzędniczką w banku. Każdego dnia nawał pracy oraz konieczność obcowania z liczbami i pełnymi pretensji klientami sprawia, że coraz mnie lubi swoja pracę. Wielokrotnie patrząc na awanturującego się albo męczącego klienta wyobraża sobie, jak wstaje, zabiera torebkę i wychodzi, aby więcej tu nie wrócić. Jednak Emmanuelle jest rozsądna. Toteż uśmiecha się cierpliwie i mruga szarymi oczyma widocznymi zza okularów w modnych oprawkach. To opanowanie wzbudza podziw samego dyrektora banku, który kilkakrotnie napomknął już o możliwości awansu. Dlatego Emanuelle jest cierpliwa, chociaż jej życie upływa dość monotonnie. Wczesna pobudka, prysznic, makijaż, lekkie śniadanie i szybki spacer brukowana uliczką do pracy. Powrót z pracy, po drodze zakupy, szybka przekąska, zabawa z kotem, kąpiel i łóżko, często w towarzystwie budującej książki.

W ciepłe i pogodne dni Emmanuelle siada z książka lub lampka wina na balkonie. Z wysokości poddasza obserwuje mieszkańców miasteczka, wieżę kościoła, restaurację „Chez les Moi” oraz bluszcz wspinający się po nadgryzionej zębem czasu ścianie komisariatu żandarmerii.

Dziś jednak pada deszcz i po wyjściu z banku Emmanuelle naciąga na głowę kaptur jesiennego plaszczyka. Z pochylona głową biegnie po brukowanej uliczce, rozpryskując wodę z kałuży. Ulice opustoszały, a korzystająca z ostatnich tchnień lata młodzież przeniosła się zapewne do kręgielni. Emmanuelle zdyszana wpada w bramę i dopiero na schodach przystaje, oddychając z lekkim zmęczeniem.

Gdy wchodzi do mieszkania, nie zapala nawet światła. Rzuca płaszcz i torebkę na ziemię, po czym podchodzi do okna i patrzy na zapłakany świat. Wszystko pociemniało, niebo zasnuło się chmurami, coraz silniejsze ciosy deszczu uderzają o szybę.

Boli ją głowa. Emmanuelle masuje sobie skronie, po czym zdejmuje szykowny popielaty kostium. Nalewa wody do ogromnej wanny na zdobionych nóżkach, po czym z ulga zanurza się w gorącej wodzie. Boli ją głowa, kark i mięśnie. Może będzie przeziębiona. Wychodzi z kąpieli i owinięta w puszysty ręcznik wraca do pokoju, dygocąc lekko z chłodu.

Zapala lampkę i siada w dużym fotelu, ustawionym w rogu pokoju. Jej dłoń mechanicznie sięga po schowany w róg komody duży, ciężki flakon. Emmanuelle pozwala sobie na luksus, ale nie lubi nim epatować. Niespiesznie spryskuje dekolt oraz nadgarstki, po czym naciągając gruby wełniany koc pod samą szyję, obserwuje jak zapłakane niebo coraz bardziej ciemnieje, a na ulicach i szyldach rozbłyskują światła i latarnie. Nad miasteczkiem zapada noc, a Emmanuelle zasypia.

Śpi spokojnie i bez koszmarów. Zapach którym się otuliła tworzy wokół niej ciepły i bezpieczny kokon, który tak bardzo przypomina jej beztroskie dzieciństwo na wsi w Normandii. Zapach babcinej kuchni, w której aromat migdałów mieszał się z marcepanem, podczas gdy babcia z uśmiechem wsuwała jej w dłoń pyszne migdałowe wypieki. Mała Emmanuelle porywała swój łup i wybiegała do ogrodu, gdzie ukryta w altance i spowita w zapach odurzającego jaśminu i dumnej róży chciwie pochłaniała swój łup. Te ciasteczka miały w sobie słodycz ciasta oraz gorzkość migdałów, którą dorosła Emmanuelle zapamiętać miała do końca życia, zwłaszcza w chwilach, gdy było jej smutno i źle.

Dlatego wkraczająca już w dorosłość osiemnastoletnia Emmanuelle wyjechała z Paryża z dwoma walizkami oraz ogromnym pudełkiem ciasteczek migdałowych. Każdy wie, że szykowna mała czarna, wysokie obcasy i czerwona szminka to niezbędnik młodej damy rozpoczynającej dorosłe życie. Emmanuelle jednak nigdzie nie ruszała się bez pudełka migdałowych ciasteczek swojej babci. A kiedy podczas bezcelowych wędrówek po bocznych uliczkach Paryża trafiła do małej, nieco staroświeckiej perfumerii, rozpłakała się ze szczęścia, ponieważ odnalazła owe migdałowe ciasteczka we flakonie Heliotrope. Wystarczyła jedna kropla, aby dorosła Emmanuelle zmieniła się w beztroską małą Emmi, która łasowała w babcinej kuchni i dopraszała się o słodkie ciasteczka. To były jej pierwsze perfumy, albowiem Emmanuelle, choć doświadczona w sprawach damsko-męskich, była absolutną nowicjuszką w świecie zapachów.

Ci… sza… nie budźmy Emmanuelle. Niech Heliotrope otuli ją niczym szalem i powiedzie w krainę słodkich snów.

Noc nadeszła…



www.wizaz.pl/kosmetyki/produkt.php?produkt=16395